hutnia.pl

hutnia - bilans 2012 roku

..."Poszukiwanie prawdy musi być brane na serio. Żaden motyw nie może komplikować sprawy. Żadne uboczne cele." ...

Włodzimierz Sedlak, "W pogoni za nieznanym"


Minął kolejny rok prac Projektu HUTNIA. Minął kolejny rok mojej osobistej potyczki z uczonością. Wyczerpującej w bierności rywala, który zza szczelnej gardy od czasu do czasu tylko wyprowadza cios. Na dodatek poniżej pasa. Na szczęście kibice i sekundanci prawidłowo punktują mecz i dzięki temu zdecydowanie wygrywam. Męczy tylko niewiedza po ilu rundach zostanie ogłoszony werdykt. Spróbuję więc naszkicować ostatnich dwanaście rund-miesięcy potyczki z archeologią, metalurgią, instytucjami... Tak jak zawsze zrobię to subiektywnie, bez cedzenia tego, co leży mi na wątrobie.


Styczeń 2012 roku. ... Zima zeszłego roku otworzyła wyjątkowy rozdział badań. Czekając na odzew instytucji, które zainteresowaliśmy znalezionym żelazem styryjskim, skupiłem się nad rudą żelaza i żużlem w kontekście wydajności procesu. Prace naukowe w tej materii wzbudziły pewne zastrzeżenia i przyczyniły się do spojrzenia na proces preparacji rudy w szerszym ujęciu. Pojawiło się jakże ważne pytanie, którego do tej pory nikt nie zadał. Jakim cudem w tysiącach przebadanych kotlinkach odkrywanych i badanych przez dziesięciolecia, nie znaleziono nawet jednego kawałka rudy żelaza? Jak to możliwe by równolegle wsypywane do pieców miliardy kawałków rudy i węgla drzewnego zadrwiły sobie z fundamentu matematyki jakim jest rachunek prawdopodobieństwa i w efekcie procesu pozwoliły przelecieć w dół (dosłownie) milionom kawałeczków węgla drzewnego i ani jednemu kawałkowi rudy? Wsypywano je przecież równolegle, do tego samego pieca, wspólnie wymieszane przesuwały się w nim ku dołowi, by nagle coś niezrozumiałego uniemożliwiło choćby jednemu kawałeczkowi rudy przemknąć w oczywistych okolicznościach do kotlinki? Czemu węgiel tak łatwo mogący się spalić w ogniu pieca, dużo lżejszy od rudy, przez cały czas prowadzenia procesu osypuje się do kotlinki, a ruda, która jest dużo odporniejsza na żar pieca i z racji dużego ciężaru chętniej penetruje piec ku dołowi, nigdy nie dotarła do kotlinki? Czy wytłumaczeniem jest, że w całości się stopiła dając ciekły żużel tylko? Przecież to bzdura i naukowe bluźnierstwo. A jednak właśnie taki model obowiązuje w nauce. Postanowiłem więc trochę podłubać przy tym modelu, rozlożyć go na mniejsze części i przyjrzeć się im uważniej. Teoretyczne rozważania na temat rudy, opis i uzasadnienia procesu metalurgicznego poraziły mnie swoją niekonsekwencją. Jedno nasunęło się jako doraźny wniosek – o rudzie używanej do procesu, współczesna nauka nie wie nic konkretnego. W oczekiwaniu na głos ekspertów w sprawie żelaza styryjskiego, niespodziewanie rozpocząłem chyba najważniejszy z wątków badawczych Projektu HUTNIA – zagadnienie preparacji wsadu do pieca.

Temat wartości znaleziska, które interpretowałem jako żelazo styryjskie został zamknięty w krótkim spotkaniu, jakie miałem okazje odbyć z dr. Ireneuszem Suligą na AGH w Krakowie. Umówiłem się z nim, by omówić cykl badań jakie pozwoliłyby bliżej poznać znalezisko i przy okazji przedstawić mu wyniki moich eksperymentów rekonstrukcyjnych w piecach dymarskich. O znalezisku wiedział już z rozmów przeprowadzonych z p.Andrzejem Przychodnim z Inspekcji Archeologicznej w Kielcach, pełniącym rolę nadzorczą nad moimi pracami archeologicznymi. W kilku zdaniach dowiedziałem się, że znaleziony przez nas obiekt to nic innego jak tzw. „wilk”. Tym terminem określa się w hutnictwie zakrzepnięty wsad wielkiego pieca, który gromadzi się w okolicy gara podczas awarii lub wygaśnięcia pieca. Nie zgodziłem i nadal nie zgadzam się z tą interpretacją ale nijak nie chciałem zepsuć rozmowy zbędną dyskusją. Szybko przeskoczyliśmy na temat efektów mojej rekonstrukcji. Miałem nieodparte wrażenie, że dr Suliga tak jak i w kwestii żelaza styryjskiego ma konkretne i dużo wcześniej wypracowane stanowisko. Pozbawione emocji, ciekawości i oczywiście rozbieżne z moim. Pierwszy błysk w oku tak charakterystyczny dla prawdziwego badacza zobaczyłem u niego na odchodne, gdy na parkingu przed uczelnią w bagażniku mojego samochodu pokazałem mu żelazo połączone z lessową polepą, powstałe w moim "drewnianym" piecu dymarskim. Szybka aczkolwiek rzeczowa analiza podręcznym magnesem, który dr Suliga nosi przy sobie na moment jakby zapaliły światełko w tunelu kolejnych, wspólnych badań. Niestety mimo obiecującego akcentu przy pożegnaniu, zwrotu w ocenie mojej pracy nie było, odpowiedzi na maile nie przychodziły, kontakt urwał się. Nie nalegałem.
 

Luty 2012 roku. Na początku miesiąca spada lawina nowych informacji. Olbrzymia porcja faktów umacnia zapoczątkowany przeze mnie w procesach rekonstrukcyjnych (sedymentacja startej rudy) pogląd, że jako wsadu używano wzbogaconej rudy żelaza. Zabieg ten nie polegał jedynie na płukaniu, prażeniu i kruszeniu rudy na kawałki. Ruda była ścierana na drobny mak, a nawet pył. Tylko taka frakcja umożliwiała właściwe dla cech procesu uśrednienie składu chemicznego wsadu. Dotarłem do dokumentów świadczących, że dokładnie taką sproszkowaną rudę znajdywano na stanowiskach archeologicznych. Prof. Kazimierz Bielenin i dr Szymon Orzechowski oraz Francuz prof. Michel Mangin opublikowali francuskojęzyczny artykuł w którym m.in. przedstawili wyniki analizy chemicznej próbek sproszkowanej rudy odnalezionej w badaniach archeologicznych prowadzonych na terenie Gór Świętokrzyskich. Wyniki były dwójnasób zastanawiające. Po pierwsze - dawały obraz i skład chemiczny rudy żelaza nijak nie pasujące do rud, które ci sami naukowcy proponowali w dotychczasowej rekonstrukcji procesu. Po drugie – mimo tego zaskakującego faktu i ogłoszeniu go w artykule, nigdy nie zaproponowali innego modelu rekonstrukcji preparacji rudy. Artykuł „o dziwo” nie doczekał się tłumaczenia na język polski i jest marginalizowany w ich szerszych publikacjach i w analizie procesów technologicznych wchodzących w szeroko rozumianą produkcję żelaza dymarskiego. Mała dygresja - dzięki uprzejmości i nie małej pracy przemiłej Pani Izabeli Rogalińskiej posiadam przetłumaczony artykuł i jeżeli zajdzie potrzeba chętnie się nim podzielę. Dziękuję jej przy tej okazji jeszcze raz za poświęcony czas i wnikliwe tłumaczenie.

Archeologia... Pat w dyskusji z tą wyjątkowo trudną do współpracy nauką, męczył mnie coraz bardziej. Musiałem wykonać jakiś ruch. Poszedłem mówiąc kolokwialnie szeroko, a raczej wysoko. Moja odważna, a nawet desperacka prośba jaką wystosowałem wprost do Prezesa Stowarzyszenia Naukowego Archeologów Polskich przy PAN, prof. dr. hab. Zbigniewa Kobylińskiego, przyniosła nie dość, że ekspresowy, to na dodatek wyjątkowo pozytywny oddźwięk. Nie dłużej niż w ciągu dwunastu godzin otrzymałem rzeczową i bardzo ciepłą odpowiedź. Prezydium Zarządu SNAP postanowiło oddelegować do współpracy ze mną wyjątkowo cenną dla mnie osobę – głównego konserwatora zabytków w Państwowym Muzeum Archeologicznym w Warszawie, doświadczonego rekonstruktora procesów dymarskich, znawcę techniki starożytnych hutników - Władysława Wekera. Jego rola na początku miała ograniczyć się do wysłuchania i wstępnej oceny mojego dorobku badawczego. Do dziś pamiętam pierwszą recenzję jaką od niego usłyszałem tuż po zapoznaniu się z materiałem publikowanym na stronach internetowych Projektu HUTNIA – „Chciałem się do czegoś przypieprzyć, ale nie udało mi się” powiedział ze szczerością. Oczywiście różnimy się w poglądach na temat dmuchu, preparacji rudy i budowy szybu ale mam wrażenie, że od momentu w którym nasze drogi się zeszły idziemy w jednym kierunku – chcemy rozwiązać tajemnicę starożytnych hutników. Mamy klarowny cel, którego nie przysłaniają ludzkie słabostki. To dla mnie bezcenne.

Marzec 2012 roku. Poszukiwania publikacji związanych z rudą żelaza używaną do produkcji żelaza w świętokrzyskich piecach dymarskich rozczarowały mnie. Spodziewałem się, że pozycji związanych z tą działką wiedzy będzie więcej. Okazuje się, że poza opracowaniami o szerszym zakresie wiedzy geologicznej krainy Gór Świętokrzyskich i szczególnym przypadkiem jakim jest złoże „Staszic” koło Rudek o których pisało wielu, tematem rudy żelaza w kontekście starożytnego hutnictwa zajmowało się czterech specjalistów: J.Piaskowski, A.Owczarek, M.Nieć i S.Holewiński. Wyniki ich badań w swoich pracach często przytaczali K.Bielenin i S.Orzechowski. Żaden z nich nie miał jednoznacznego zdania co do źródła zaopatrywania się starożytnych hutników w rudę. Zdania te były wręcz różne i rozbieżne. Dyskusja wokół składu chemicznego żużli i próba przypisania go do potencjalnego złoża rudy czasami nabierała charakteru kłótni i przez długie lata przyćmiła zasadniczy problem. Był nim fakt braku znalezisk rudy zarówno w kotlince jak i w żużlu. Odnajdywana w pobliżu warsztatów dymarskich pylasta ruda była tak różna od założeń teoretycznych rekonstrukcji procesu dymarskiego, że absolutnie ignorowano ją w analizie. Nie mieściła się absolutnie w ramach prowadzonej dyskusji. Nawet w tak wydawałoby się odpowiednim opracowaniu, jak „Zaplecze osadnicze i podstawy surowcowe starożytnego hutnictwa świętokrzyskiego”, pretendującym do miana monografii w tej materii, S.Orzechowski nie wspomina o zagadkowym braku znalezisk rudy nawet jednym słówkiem. Nieliczny i ogólnikowy materiał publikacyjny na temat znajdywanej rudy zmusił mnie więc do kolejnego niekonwencjonalnego kroku. Musiałem zdobyć wiedzę u źródła i poznać każdy kawałek rudy żelaza znaleziony podczas badań archeologicznych nad starożytnym hutnictwem OSOBIŚCIE. Ponieważ temat równolegle dojrzał z chęcią osobistego poznania znalezionych „cegieł” z obudowy szybowej, moje działania ponownie skupiły się na próbie dotarcia do zbiorów Muzeum Archeologicznego w Krakowie. Minął ponad rok od mojego pierwszego listu do Muzeum i nieustająca próba dostania się do skarbów ukrytych w muzealnych magazynach wkroczyła w decydująca dla mnie fazę. Zwiększyłem więc częstotliwość telefonów i korespondencji do dyrekcji Muzeum licząc na to, że wreszcie zabraknie jej argumentów na zbywanie mnie. Próbowano zniechęcić mnie na różne sposoby. Musiałem m.in wskazać w formie pisemnej, które konkretnie zabytki chcę obejrzeć z uwzględnieniem takich danych jak nazwę, nr stanowiska AZP, nr inwentarski, etc. Po pokonaniu kolejnych szczebelków, dotarłem wreszcie do etapu „Nie widzimy przeszkód, ale proszę zadzwonić...” i tu padały kolejne terminy, w odstępach mniej więcej miesięcznych. Ciekawostka - odnalezienie wskazanych przeze mnie zabytków w magazynach zajęło jakieś trzy miesiące mimo, że podałem numery inwentarskie tegoż muzeum. Dobrze, że nie ma podobnych problemów chociażby w bibliotekach, bo umarłbym z głodu wiedzy. O samych zabytkach do których dotarłem opowiem w szóstej rundzie tj. czerwcu

Kwiecień 2012 roku. Wiosenne prace gospodarcze, inwentaryzacja zwierzyny, budowa ambon i związana z nimi obecność na moich terenach łowieckich pokrywających się ze starożytnym zagłębiem metalurgicznym, przyniosły kolejne ciekawe odkrycie. Razem z bratem Mateuszem, natrafiliśmy na złoża darniowej rudy żelaza o której żaden z badaczy tego tematu nie pisał w swoich pracach. Zlokalizowaliśmy je pod Św. Katarzyną, czyli tuż obok obszaru uznanego za teren działalności prahutników i za przysłowiowym płotem jednego z głównych ekspertów publikujących w tej dziedzinie. Choć od przykładowo Nowej Słupi, złoże zlokalizowane jest w odległości 15 km – okazuje się, że dla naukowców to niestety za daleko. Jednym z argumentów przeciw uznaniu kopalni w Rudkach, jako wystarczającej by zaspokoić potrzeby prahutników była m.in. zbyt duża odległość lokalizowanych warsztatów dymarskich od kopalni. Naukowcy wysnuli teorię mówiącą, że piece lokalizowane były możliwie blisko złóż rudy, bo jej transport w tamtych czasach byłby wyjątkowo trudny. Nie zgadzam się z tym, bo nie widzę żadnych problemów w transporcie nawet kilku ton wsadu łatwo wydobywanej i bogatej rudy na odległość kilkunastu kilometrów, w przeciwieństwie do próby wydobycia i uzdatnienia dużo większego i trudnego urobku, nie wspominając o fakcie, że olbrzymia ilość pieców odnajdywana był tam, gdzie rudy nie ma i nigdy nie było. W miejscu zaś gdzie ta ruda występuje nie zawsze posadawiano piece, czego dowód odkryliśmy w postaci zlokalizowanego złoża przy którym nigdy nie odkryto śladów działalności prahutników. Włączyliśmy więc do naszych eksperymentów odkrytą rudę darniową i ją też poddaliśmy procesom uzdatniania. Tym razem zrobiliśmy to wspólnie z p. W.Wekerem, który w marcu przyłączył się do naszych prac terenowych. Zbadaliśmy główne złoża rud żelaza zlokalizowane w pobliżu Pasma Łysogórskiego, pobraliśmy liczne próbki i przeprowadziliśmy wspólnie szereg zabiegów prowadzących do uzdatnienia pozyskanej rudy. Strzeliłem przy tej okazji nie lada gafę – największą porcję „śmietany hematytowej” pobraliśmy ze złoża łatwo dostępnego ale i fatalnie przeze mnie zidentyfikowanego. Okazało się pokładem iłów wypłukanych ze zboczy hałd pourobkowych, który do złudzenia przypominał werstewkę śmietany hematytowej. Z przyczyn oczywistych, na skutek sedymentacji, urobku nijak nie dawało się uzdatnić. Początek wspólnych prac terenowych w duecie z tak oczekiwanym ekspertem przypłaciłem niemałym wstydem, kiedy wyniki uzdatniania okazały się mało przekonujące. Byłem długo zniesmaczony swoją wpadką, bo pewność jaką uzyskałem po badaniach laboratoryjnych wcześniej uzdatnianych przeze mnie rud, osłabiła właściwą dla oficjalnych prac czujność. Na szczęście odkryłem swój błąd i przyznałem się do niego z niemałym rumieńcem.

Maj 2012 roku. Prace naszego zespołu chwilowo wytraciły pęd. Czekając na wyznaczenie terminu wizyty w Muzeum Archeologicznym w Krakowie, doglądałem z ciekawością prac nad samochodem zasilanym gazem drzewnym wokół którego zrobiło się nie małe zamieszanie. Znany producent peletu drzewnego, który wykorzystał nasz pojazd do celów reklamowych (pamiętajcie - nasz Uaz najlepiej jeździ na barlineckim pelecie) zorganizował sesję filmową i tym samym wypełnił nam i tak mocno napięty harmonogram. Mateusz i Wojtek kończyli studia, zbliżała się decydująca o średniej studiów sesja, Wojtek pracował nad patentem nowego rodzaju silnika Stirlinga, prace dyplomowe wymagały sporego nakładu pracy... Wiosna w maju nie pozwalała siedzieć przy książkach. Szczupakowe wypady nad Nidę, włóczenie się po szlakach, pierwsze w sezonie „wietrzenie” glajta... W maju, jak w raju!

Czerwiec 2012. Początek miesiąca był dla mnie prawdziwym prezentem na Dzień Dziecka. Po wielu trudach udało mi się wreszcie dotrzeć do zabytków zgromadzonych w Muzeum Archeologicznym w Krakowie. Na umówione spotkanie udałem się z Krzyśkiem Pęczalskim, którego doświadczenie i talent fotograficzny miały odegrać decydującą rolę w procesie dokumentacyjnym. Obładowani sprzętem fotograficznym punktualnie zameldowaliśmy się w Muzeum. Niestety na dzień dobry spotkało nas niespodziewane rozczarowanie. Z ust zastępcy dyrektora dowiedzieliśmy się, że o fotografowaniu zabytków nie ma mowy. O ich opisie i późniejszej jego publikacji również. Jest to warunek po zaakceptowaniu którego Muzeum udostępni do wglądu zabytki. Innej opcji nie będzie. Argumenty na których oparto się brzmiały następująco: Muzeum ma pierwszeństwo w publikowaniu na temat materiałów pozyskanych w odkryciach przez nie dokonanych. Nie ma to znaczenia, że dokonano ich 50 lat temu i że nikt aktualnie nad tymi zabytkami nie pracuje. Zdziwiło mnie to, bo przecież zwróciłem się o wgląd w zabytki o których przeczytałem z książek wydanych najmarniej 40 lat temu. Wyjaśniono mi, że to nie są typowe publikacje, a jedynie wzmianki w szerszym kontekćsie i dlatego nie mam prawa o tych zabytkach publikować bez zgody Muzeum. Tej oczywiście tu i teraz nie dostałem. Nie miało znaczenia pismo w którym poprzedni dyrektor Muzeum równo rok temu odesłał mnie z kwitkiem informując oficjalnie, że wszystko na temat tych zabytków już zostało opublikowane przez prof.K.Bielenina. Próbowałem nawet podeprzeć się w rozmowie kodeksem etyki archeologa, który utkwił mi w pamięci podczas czytania statutu Stowarzyszenia Naukowego Archeologów Polskich. Usłyszałem, że Muzeum nie jest członkiem SNAP i kodeks ten nie ma zastosowania w tych okolicznościach. Musiałem więc podpisać odpowiednie oświadczenie i jedyne co udało mi się wynegocjować to możliwość zrobienia kilku ogólnych zdjęć na użytek własny i to tylko wybranych przez udostępniającego zabytków. Podpisałbym wtedy i cyrograf byle zobaczyć materiał będący fundamentem pracy i teorii z której elementami tak bardzo się nie zgadzam. Od mojej konfrontacji z tajemniczymi kawałkami szybów starożytnych pieców, od okruchów rudy i garstki grąpi, zależała moja cała dotychczasowa i dalsza praca nad zagadką starożytnego hutnictwa. Szedłem korytarzami muzealnymi w milczeniu, jak do celi straceń, w której mogłem wylosować śmierć lub uniewinnienie w procesie, który sam sobie zafundowałem. W niewielkim gabinecie czekała na mnie niezbyt pokaźna sterta pudełek, których wiek zdradzały opis i zapach. Starannie wykreślone piórkiem hasła na ich etykietach anonsowały zawartość i jego pochodzenie. W którym z nich chowa się śmiertelna trucizna? W zupełnie miłej atmosferze zupełnie różnej od początków wizyty, rozpoczęliśmy w trzyosobowym składzie inwentaryzację wszystkich znalezisk z okresu ponad 50 lat badań archeologicznych, które zostały zgromadzone i skatalogowane jako fragmenty obudowy szybowej, ruda i grąpie. Krzysztof czuwał z aparatem w ręku. Przemiła pracownica muzeum przedstawiła nam na wstępie pisemne zestawienie zabytków o których obejrzenie wystąpiłem, a które udało się odnaleźć w muzealnych magazynach. Okazało się bowiem, że większości zabytków, które wskazałem opierając się, na jak go opisał autor, pełnym katalogu sporządzonym przez S.Orzechowskiego we wracającej jak bumerang pozycji „Zaplecze osadnicze i podstawy surowcowe starożytnego hutnictwa świętokrzyskiego”, nie udało się odnaleźć - nie istniały podane numery katalogowe lub nigdy o pod podanym numerem nie było tego, co zamieszczono w jego opisie... Wkradł się gdzieś, kiedyś bałagan, którego skutki miałem okazję poznać właśnie teraz. Dyrektor Muzeum poinformował mnie owszem we wcześniejszej korespondencji, że istnieje szereg rozbieżności ze stanem faktycznym i publikacją na której się oparłem ale nie spodziewałem się, że jest tego tak wiele. Ze wskazanych przeze mnie 20 zbiorów zabytków 11 mijało się z katalogiem S.Orzechowskiego. Ponad połowa i tak skrajnie nielicznych zabytków nie istnieje lub nikt nie potrafi wyjaśnić gdzie są aktualnie. Nie ma też zachowanego ani jednego ich zdjęcia. Dramat. Nie przyszedłem jednak użalać się nad tym co przepadło, tylko wziąć do ręki to co jest. Miałem mieszane uczucia. Z jednej strony poraził mnie swą biedą dorobek i nieliczne zbiory zgromadzone w ponad 50 letnim cyklu największych badań archeologicznych nad starożytnym hutnictwem, a z drugiej cieszyłem się na widok jakże dobrze znanych mi z moich eksperymentów rekonstrukcyjnych kawałków misternej układanki. Dziś mogę głośno powiedzieć: mimo prób wspólnego z pracownikami MAK doszukiwania się cech świadczących o tym, że fragmenty polepy mogły być cegłami, cech jednoznacznych nie znaleźliśmy. Ruda żelaza znaleziona w badaniach archeologicznych to nic innego jak sproszkowana lub bardzo drobniutko rozdrobniona ruda, która czasami była owszem ale tylko zbrylona. Jakże ciekawą minę mieli moi współtowarzysze inwentaryzacji, gdy na ich oczach wziąłem jeden z kawałków wcześniej zaanonsowanych przez nich, że jest to autentyczna naturalna bryłka rudy i roztarłem go w dwóch palcach w pyłek, nie używając przy tym szczególnego wysiłku. Jakież zdziwienie wywołało uważne przyjrzenie się sporemu kawałowi wcześniej upłynnionego żużla, w którym do dnia dzisiejszego przetrwały liczne fragmenty nie spalonego, a nawet nie nadpalonego rozdrobnionego drewna! Nie ma więc w zbiorach MAK-u cegieł i rudy jako minerału który kruszono na drobne bryłki. Jest za to polepa, bo tak na KAŻDYM pudełku opisywał ją prof. K.Bielenin, w której widać odciski drewna, sieczki, z rzadko przyklejonymi kawałkami stopionej sproszkowanej i zbrylonej rudy. Jest też i sama ruda, która po roztarciu ma kapitalną pylastą frakcję. Jest też drewno które było wsadem do pieca! Są więc niepodważalne dowody na to, że moja propozycja rekonstrukcji procesu nie kłóci się ze śladami historycznymi. Wręcz przeciwnie. Podobne wrażenie wywołała rozmowa z biorącymi udział w tym dziwnym przedstawieniu pracownikami Muzeum. Ulotna magia chwili umożliwiła nam zrobienie wszelkich zdjęć, by ten moment nie przepadł lub nie został nigdy przeinaczony. Zdjęcia zrobione przez Krzysztofa doskonale uzupełniają notatki, które wspólnie z muzealnikami sporządziliśmy. Rozstaliśmy się w zupełnie przyjaznej atmosferze. Chciałbym, by taka pozostała na zawsze. Mimo wszystko.

Uważne przyjrzenie się polepie zgromadzonej w zbiorach MAK odkryło kolejny ciekawy problem. Większość fragmentów obudowy szybowej pieców charakteryzowała się wyraźną warstwowością. Część wewnętrzna wykazywała silnie spienioną, łudząco podobną do pumeksu strukturę. Szary kolor, brak jakichkolwiek włókien roślinnych czy odcisków drewna świadczył, że warstwa ta różni się od zewnętrznej o zwykle ceglastym zabarwieniu, bogatej w odciski sieczki i ślady po drewnianych szczapkach. W tej spienionej warstwie nigdy nie znaleziono śladu po zaprawie lub łączeniu lessowych placków. Dokładnie taką warstwową strukturę szkicował w swoich pracach prof. K.Bielenin. Nigdy nie przykuło to mojej uwagi ze względu na dość ogólne przedstawienie fragmentów obudowy szybowej na odręcznych szkicach. Dopiero po wizycie w Muzeum Archeologicznym w Krakowie oczywistym stało się, że obudowa szybowa pieca kotlinkowego z rejonu Łysogór posiadała pionowo warstwową konstrukcję! Nie była to rzecz przypadkowa. Wewnętrzna warstwa, która była zrobiona z łatwo pieniącej się mieszanki minerałów, z dominującą krzemionką, miała za zadanie, właśnie tą spieniona strukturą, ograniczyć straty ciepła i pękanie szybu. Zewnętrzna zaś układana z lessowych porcji, mylnie interpretowanych dotychczas jako cegły, pełniła funkcję wzmacniającą i usztywniającą szyb. Dodatkowe przetykanie pionowymi szczapkami/patyczkami warstwy zewnętrznej, doskonale umacniało całą konstrukcję. Oczywiście całość mogła powstać tylko i wyłącznie jako polepa na drewnianym trzonie i to nie ulega wątpliwości. Całość w takiej kompilacji układa się w kapitalną technologicznie konstrukcję pieca, którego ślady miałem okazję osobiście widzieć w zbiorach MAK-u! Rozpoczęliśmy więc eksperymenty z wewnętrzną warstwą i systemem budowy zewnętrznej warstwy z lessowych placków wzmacnianych patyczkami. Efekty były kapitalne, a ślady po zakończeniu procesu niemalże identyczne z tymi jakie znajdywali archeolodzy. Pracujemy nadal nad większym spienianiem się wewnętrznej warstwy. Przy tym etapie pomógł nam poznany na sieleckim festynie Szklarki, kolejny przychylny dla naszych badań człowiek. Główny technolog w hucie szkła „Wrześniak Glassworks”, Pan Piotrowski, którego imię umknęło mi niestety, zagadnięty przeze mnie na temat spieniania krzemionki zaskoczył mnie mile. Rozpoznał mnie i w kilku szybkich słowach przyznał, że z wykształcenia jest metalurgiem i na dodatek śledzi nasze publikacje na stronach Projektu HUTNIA. Zajęty był jednak bardzo, bo był jednym z organizatorów kapitalnego pokazu wytopu szkła na wolnym powietrzu. Obiecał, że zapyta kilku znajomych zajmujących się przemysłowym spienianiem krzemionki i odezwie się do mnie telefonicznie. Odezwał się już następnego dnia, w poniedziałek, tuż po siódmej rano. Nie obudził mnie, bo wstaję zwyczajowo dużo wcześniej ale zaskoczył jak nie wiem co, informacją, że właśnie rozmawiał z kilkoma znajomymi technologami i ujmując w skrócie naszą rozmowę, przekonał mnie, że spienianie krzemionki w tym miejscu pieca to zabieg wręcz mistrzowski i świadczy o doskonałym przygotowaniu technologicznym prahutników. Podpowiedział też jakim sposobem próbować odtworzyć ten proces i jak to się robi współcześnie w przemyśle. Krótko, zwięźle i na temat. Żadnych obiecanek-cacanek, rzeczowa wymiana informacji i rzadko spotykana bezinteresowność. Czy można wyobrazić sobie lepszą współpracę?

Lipiec 2012 roku. Przez pierwszą połowę lipca włóczyłem się kolejny raz po ukraińskim Zakarpaciu. W niezawodnym w tej materii składzie próbowałem oderwać się od tematów hutnictwa, obozując w kapitalnych górach u naszych wieloletnich przyjaciół, pijąc wyśmienite i nadal tanie ukraińskie koniaki, zagryzając je bez skrępowania sołem, podziwiając bezkresne połoniny zza kierownicy ulubionej terenówki i jak pogoda pozwoliła z glajta. Proporcje jednak przeważały na korzyść koniaków. Nie to żebyśmy faworyzowali koniak, ale wiało jak cholera i nie można było latać, bo to w takich warunkach niebezpieczne jest przecież ;). Ukraińskie „wsio-w-cenie-durak” na szczęście skończyło się w połowie miesiąca i wróciłem w jednym kawałku do eksperymentów. Pomijana dotychczas w analizie budowy szybu pionowa warstwowość polepy, przez cały czas nie dawała spokoju i kusiła do eksperymentów. Stawialiśmy więc kolejne piece bacznie obserwując efekty pienienia wewnętrznej warstwy szybu. Szło nam jednak opornie.

Sierpień 2012 roku. Cierpliwość w pracach rekonstrukcyjnych przyniosła wreszcie zadowalające efekty. Nie byłem oczywiście w 100% usatysfakcjonowany wynikami prac, ale budowa pieca i ślad jaki po nim zostawał po zakończeniu wytopu, śmiało pozwalały na zapowiadaną wiosną publiczną odsłonę naszych prac. Prostota technologii, jej analogie w innych rzemiosłach kultury przeworskiej i realizm charakterystyczny dla tamtych czasów bez trudu obroniły by się. Konfrontacja z zabytkami, które widziałem i udokumentowałem w Muzeum Archeologicznym w Krakowie posadowiłaby moje spostrzeżenia w realiach naukowej dyskusji. Zbliżające się Dymarki Świętokrzyskie byłyby doskonałym miejscem na rozpoczęcie długo przeze mnie oczekiwanej szerszej oceny wyników prac naszego zespołu. Zwróciłem się więc do organizatorów Dymarek Świętokrzyskich z pytaniem czy mógłbym dołączyć się do rekonstruktorów tegorocznego pikniku. Oczywiście na mój koszt i z absolutnym spełnieniem wymogów organizatorów imprezy. Dyrektor Gminnego Ośrodka Kultury w Rudkach, jako osoba zarządzająca Centrum Kulturowo-Archeologicznym w Nowej Słupi (zwanym potocznie Piecowiskiem), Pan Piotr Sepioło przyjął moją propozycję z entuzjazmem i zadeklarował, że bardzo chętnie gościłby mnie na imprezie, lecz zgodnie z porozumieniem Gminy Nowa Słupia ze Świętokrzyskim Stowarzyszeniem Dziedzictwa Przemysłowego w Kielcach, na czas trwania pikniku w tej sprawie decyduje Stowarzyszenie. Odpowiedź jaką wystosował w imieniu Stowarzyszenia Pan Andrzej Przychodni podsumowały klarowne zdania: ”Nie będziemy w ramach tego projektu, ani poza nim prowadzić jakiejkolwiek dyskusji z Pana koncepcją oraz umożliwiać Panu prezentacji. Nie ma również na takową miejsca, ani na terenie Centrum, ani w harmonogramie pokazów i warsztatów. Stanowisko odnośnie oficjalnego stosunku do Pana działań przedstawiał już Panu Prezes Zarządu ŚSDP dr Szymon Orzechowski, nie jest zatem moją rolą jego powtarzanie lub dodatkowe argumentowanie” Koniec cytatu i sprawy. ...a jakież jest oficjalne stanowisko Pana Prezesa ŚSDP w sprawie moich działań chciałoby się przy tej okazji zapytać? Czy to, które ogłosił w świetle kamer, że każdy z elementów proponowanego przeze mnie procesu rekonstrukcyjnego może obalić? Czy może to, że z chęcią zapozna się z materiałem, który pozwoli mu ocenić wartość moich prac? ...a może to, które usłyszałem od niego, że nie ma czasu na zapoznanie się z wynikami moich prac, bo proces jego habilitacji nie pozwala mu na inne działania? Czy zatem mój występ na Dymarkach nie byłby wyjątkową okazją do spełnienia tychże obietnic i to w tematyce trwającej habilitacji? Czy nie miałby wyśmienitej okazji złoić mi publicznie skórę, w najlepszych dla tej czynności okolicznościach? (...) Podjęta jeszcze jedna próba telefonicznej rozmowy na temat mojego uczestnictwa w Dymarkach, została przerwana w pół zdania, „rzuconą” przez Pana Andrzeja Przychodniego słuchawką.

Pierwszej publicznej rekonstrukcji budowy pieca dokonałem wraz z moim zespołem w drugiej połowie sierpnia, w Ameliówce. Stając przed kilkusetosobową grupą przewodników turystycznych, którzy zjechali się na XXX Jubileuszowy Rajd Górski Przewodników PTTK  z calutkiej Polski, miałem okazję opowiedzieć głośno o wynikach i planach pracy zespołu badawczego Projektu HUTNIA. Piec, który postawiliśmy na tę okoliczność wprawił w zachwyt rzeszę wyjątkowych obserwatorów. Zawsze uważałem środowisko Przewodników za ambasadorów rzeczy ważnych dla danych społeczności, dla ich dorobku, historii i szeroko rozumianego dziedzictwa. Brawa i gratulacje jakimi zostaliśmy nagrodzeni po prezentacji pieca i multimedialnych materiałów dokumentujących nasze prace, rzeczowa dyskusja związana z zagadnieniami technicznymi i wątkiem archeologicznym naszych prac, utwierdziła mnie kolejny raz, że zmierzam w dobrym kierunku i w wyśmienitym składzie. Nasza drużyna długo pracowała by móc stanąć publicznie z ciężko zdobytym dorobkiem i właśnie w tym miejscu zdała swój pierwszy poważny egzamin. Jestem im za to niezmiernie wdzięczny. Są WIELCY!

Wprawki w Ameliówce jak się niespodziewanie okazało, miały drugie jakże ważne znaczenie w planowanym cyklu rekonstrukcji. Przygotowały nasz zespół do... pokazów rekonstrukcyjnych na XVII Festynie Archeologicznym w Biskupinie! Zaproszenie nas przez Państwowe Muzeum Archeologiczne w Warszawie do wspólnych prac rekonstrukcyjnych w zespole, który dodatkowo tworzą pracownicy naukowi Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, było wręcz spełnieniem marzeń! Niedowierzaliśmy! Tygodniowe warsztaty rekonstrukcyjne odbywające się w trakcie olbrzymiej imprezy plenerowej w najbardziej znanym w Europie rezerwacie archeologicznym to wyśmienita okazja, by pokazać i uzasadnić proces dymarski w naszym wykonaniu i to bez pośpiechu, krok po kroku! Zapowiedziany na wrzesień wyjazd postawił przed naszym zespołem wysoką poprzeczkę! Czekałem na ten wyjazd jak dzieciak na Gwiazdkę!

Perspektywa wyjazdu do Biskupina pozwoliła mi łatwiej przełknąć porażkę związaną z próbą wystąpienia na Dymarkach Świętokrzyskich. Los jednak bywa przewrotny i na festynie znalazłem się z ramienia Regionalnej Organizacji Turystycznej jako wsparcie techniczne przy obsłudze kapsuły promocyjnej ROT-u. Po prostu – mam duże samochody, które mogą ciągnąć duże przyczepy. Znając swoje miejsce w szeregu, postanowiłem nawet na chwilę nie wychylać się z tematem moich prac rekonstrukcyjnych. Zupełne wtopienie się w tłum jednak okazało się nie możliwe. Mnóstwo znajomych odwiedzających Dymarki, gdy tylko mnie spotkało zadawało niewygodne pytanie, dlaczego nie pokazuję swojego pieca? Próba tłumaczenia dość delikatnej sprawy jaką było posadowienie w realiach naukowych mojej teorii w kompilacji z postawą kieleckich archeologów, będących administratorami tej imprezy nie wchodziła w rachubę, bo zabrzmiałaby raczej niedorzecznie. Doraźną odpowiedzią na niezręczne pytania była informacja, że oficjalna premiera wytopu w "drewnianym" piecu jest zaplanowana za kilka tygodni w Biskupinie. Względy, które o tym zadecydowały pozostawały tylko w domyśle. Niemniej jednak kilku znajomych zadało mi wprost pytanie, czy Nowa Słupia nie byłaby bardziej odpowiednim miejscem na tę okoliczność? Uderzano w regionalny patriotyzm, promocję regionu, odświeżeniu mocno wyświechtanego spectrum imprezy i w inne czułe dla mnie tematy. Musiałem dobrze się gimnastykować, by wybrnąć z takiego gradu pytań. W duszy przyznawałem pytającym rację. Festyn jednak kręcił się i pozwalał zapomnieć o zakulisowych problemach. Na tym polega jego ponadczasowy „fenomen”...

Podczas festynu w Nowej Słupi miałem również okazję spotkać się i porozmawiać z przedstawicielami świata nauki. Dwukrotnie. Pierwsza, krótka i rzeczowa rozmowa z prof. M.Karbowniczkiem i dr. I.Suligą z AGH, bez zbędnego owijania w bawełnę pozwoliła nakreślić harmonogram etapów potencjalnej współpracy, która notabene właśnie teraz, na początku nowego roku, nabiera jakiegoś realnego kształtu. Ustalony termin wspólnego spotkania po warsztatach w Biskupinie, między wierszami zawierał zawoalowane ”ale”, które stanowiło punkt wyjścia do dalszych badań. Powodzenie prac rekonstrukcyjnych w Biskupinie nabierało dla mnie tym bardziej cennego znaczenia. Odpowiadał mi taki warunek i sposób rozmowy. Prof. M.Karbowniczek, jest zdecydowanym i rozsądnie oceniającym realia moich prac naukowcem. Aktualnie prowadzona z nim korespondencja utwierdza mnie właśnie w takim poglądzie. Konkretne ustalenia i pytania: jakie badania, w jakim terminie, kto je będzie finansował? Bez zbędnych ceregieli. Dokładnie o taką formę współpracy z ekspertami zabiegam od początku swoich prac badawczych. Drugą rozmowę odbyłem z dr. Szymonem Orzechowskim, który ku mojemu zaskoczeniu wywołał mnie zza biesiadnego stołu Bonarów, by oznajmić mi sukces jakim był wytop przeprowadzony drugiego dnia festynu. Stając wraz z nim nad rozbitym przed kilkoma godzinami piecem, stałem się niespodziewanie słuchaczem dość nietypowego wykładu jakim obdarzył mnie dr Orzechowski. Pokazał mi wydobytą z pieca i znaną wszystkim z wielokrotnie powtarzanych przez niego pokazów, bryłę zlepionej rudy i żużla, z której podczas rozbicia pieca odpłynęło kilka strużek żużla. Posługując się magnesem wskazał na miejsca w których aktywność magnesu jego zdaniem była dowodem na obecność metalicznego żelaza, w jak to nazwał wyraźnie „odżużlonej łupie”. Entuzjazm z jakim o tym opowiadał i zamieszanie tym wywołane zwróciło uwagę grupki ludzi krzątających się wokół kręgu z piecami dymarskimi. Stojąc w środku tego zamieszania, chciał - nie chciał, stałem się czynnym uczestnikiem przedziwnego przedstawienia. Przyglądając się z uwagą zlepieńcowi żużla i rudy o której mówił dr Orzechowski wiedziałem, że będę zmuszony za chwilę stanąć w opozycji do oznajmianego „sukcesu”. Owszem, niewielkie upłynnienie żużla w dolnej partii było swojego rodzaju postępem w badaniach, bo przyznam, że uczestnicząc od lat w kulminacyjnym momencie Dymarek Świętokrzyskich tj. rozbiciu pieca, nigdy nie widziałem nawet najmniejszej strużki płynnego żużla o jego spływie do kotlinki nie wspominając. Niestety reszta okazanego mi „sukcesu” nie tyle rozczarowała mnie, co wprowadziła w niemałe zakłopotanie. Cóż o niej miałem powiedzieć... Wywołany do tablicy, w kilku słowach przedstawiłem więc mozliwie zwięzłą opinię na temat okazanych mi efektów wytopu. Zwróciłem uwagę na fakt, że magnes reaguje szczególnie silnie na górną część „kloca” i obecne tam liczne, nie stopione bryłki rudy. To one, na skutek oddziaływania wysokiej temperatury jaka panowała w piecu i przy zachodzących w nich pierwszych etapach redukcji, nabrały właściwości magnetycznych. Nie jest to niczym nadzwyczajnym. Właściwości magnetyczne nie świadczą w tym przypadku o obecności żelaza metalicznego – to też jest oczywiste. Dolna część kloca nie wykazała właściwości magnetycznych, więc tam żelaza na pewno nie było. Zaproponowałem odłupanie kawałka, przyjrzenie się jego przekrojowi i poddanie go wstępnej próbie na kowadle. Nie czekając na zgodę, z jeszcze gorącego kloca, odłamałem kawałek żużla i pokazałem w kilku ruchach, że jest kruchy i na pierwszy rzut oka nie zdradza żadnej obecności nawet zalążków gąbczastej struktury żelaza dymarskiego. Postawiłbym każdą sumę w zakładzie, że w pokazanych mi żużlach nie ma w ogóle żelaza gąbczastego. Bez komentarza zaś zostawiłem wygląd i strukturę żużlowego zlepka, totalnie różniącego się od tych, które znajdywano w odkryciach archeologicznych - o czym kto, jak kto, ale dr Orzechowski powinien wiedzieć doskonale. Swoim poglądem wywołałem przysłowiowego wilka z lasu. W naukowym tonie zostałem pouczony, że gdybym przeczytał i zapoznał się z... i tu padły liczne nazwiska i tytuły najczęściej obcojęzyczne, podkreślające moją niewiedzę przed coraz liczniejszą grupą otaczających nas słuchaczy, to zgodziłbym się z przedstawioną mi interpretacją. Nie opierałem się lawinie wyliczanki tego czego nie wiem i nie doczytałem, bo zapewne jest przede mną cała masa publikacji, o którą nawet się nie otarłem nie mówiąc o ich zgłebieniu. Podkreśliłem tylko jeszcze raz, że jestem przekonany, iż w pokazanej mi łupie nie ma żelaza gąbczastego i tyle. Żadne cytaty z literatury naukowej i sztuczki z magnesem nie przekonają mnie do tego i nie powinny w tym miejscu przybierać płaszczyka naukowych dowodów. By zachować dalszy ciąg rozmowy tylko między nami, dr Orzechowski wyciągnął mnie niespodziewanie z kręgu piecowiska i gdy tylko oddaliliśmy się od grupki wcześniej nam przysłuchujacej się, rozpoczął zupełnie nowy wątek rozmowy. Sprawa wiązała się z zawartą na stronach Projektu HUTNIA informacją, jakoby on utrudniał moje kontakty ze ś.p. prof. Bieleninem. Zaprzeczył takim informacjom, a relację Kazika Micorka w tej kwestii uznał za nieprawdziwą. Nie życzył sobie bym o tych faktach pisał, bo mimo, iż nie interesują go treści moich internetowych publikacji to inni, różni ludzie zapewne je czytają. Starałem wytłumaczyć się, że nie mam podstaw, by nie wierzyć mojemu koledze Kaziowi i że zaufanie do niego i jego wieloletnia mocna przyjaźń jaką się darzyli z ś.p. Profesorem, są dla mnie wystarczającym gwarantem słów jakie usłyszałem. Zaproponowałem nawet wspólne spotkanie, bo przeciez Kaziu był na dymarkach i mogliśmy siąść i wyjaśnić od ręki całą sprawę. Powrót do źródła specyficznej niechęci jaką darzy mnie dr Orzechowski, kolejny raz totalnie zmienił wątek rozmowy ucinając temat zaproponowanej konfrontacji. Usłyszałem niespodziewanie, zresztą nie pierwszy raz , że od samego początku właśnie powinniśmy usiąść i porozmawiać o tym co ogłosiłem w grudniu zeszłego roku, zamiast stawiać pewne rzeczy publicznie, bez wstępnych, wzajemnych konsultacji. Możliwość zapoznania się z wynikami moich prac pozwoliłaby zająć środowisku naukowemu (w domyśle jak sądzę głównie dr. Orzechowskiemu) stanowisko, które być może inaczej rzutowałoby na dalszą współpracę. Przerwałem mu w tym miejscu pytając, dlaczego jego osobiste stanowisko jest nadal w czysto teoretycznie umocowanej opozycji mimo, że próbowałem wielokrotnie przedstawić mu wyniki swoich prac. Zdziwił się zaprzeczając jakoby takie fakty w ogóle miały miejsce, zaznaczając, że bezskutecznie oczekiwał na zaproszenie do udziału w zapowiadanych przeze mnie rekonstrukcjach. Przypomniałem mu, że przecież na spotkaniu z nim w Instytucie Historii UJK osobiście zapraszałem go do tych prac, kładąc przy okazji na jego biurku karton z licznymi „owocami” moich eksperymentów. Nie wziął ich wtedy nawet na sekundę do ręki, stwierdzając, że takie rzeczy można spreparować w odpowiednim procesie bez żadnych problemów. Wtedy także, na prośbę poświęcenia mi choćby symbolicznej godziny by bezzwłocznie udać się do Jeleniowa, gdzie nadal stoją resztki pieców z których wczoraj pobrałem próbki, nie wyraził zgody. Nadrzędnym celem jego aktualnych i przyszłych prac była jak mi oznajmił, będąca na finiszu habilitacja i na inne działania absolutnie nie ma czasu. Przypomniałem mu to, bo ton i argumentacja jakiej wtedy użył na zawsze pozostaną w mej pamięci. Reakcja wywołana tym przypomnieniem przeszła moje najśmielsze oczekiwania. Zaprzeczył, że jakoby nie zapoznał się z materiałem jaki do niego przyniosłem i próbował dosłownie wmówić mi, że dokładnie obejrzał każdy kawałek, który mu przedstawiłem. Przecież jako badacz i pasjonat tego tematu nie mógłbym postapić inaczej - dodał bez zmrużenia oka. Nie wytrzymałem. Rozumiem, że mogliśmy dyskutować o tym, czy Kazik Micorek powiedział to czy owo i czy rozmawiał o tym i o tamtym z Profesorem, ale w tej konkretnie sprawie rozmawiałem i uczestniczyłem tylko ja i on. Pożegnałem się bez zwłoki kończąc tą zupełnie niepotrzebną rozmowę, posadawiającą nasze wzajemne relacje na odległych biegunach. Dodam, że mimo chęci ukrycia treści dyskusji przed osobami postronnymi, przysłuchiwało się nam mimochodem kilku znanych ludzi. Nie umknęli mojej uwadze. Widziałem prawdziwe zdziwienie na ich twarzach. Tak więc do rezerwy i krytycznego stosunku jaki mam do osiągnięć naukowych dr. Orzechowskiego, dołączył totalny brak zaufania, który starałem się mimo wszystko w naszych kontaktach zatrzeć chociażby dla obiektywizmu i usprawnienia badań nad starożytnym hutnictwem. Nie udało się. Nie będziemy jak sądzę za sobą tęsknić. (...) Mimo wszystko zrobiłem rachunek sumienia i jeszcze raz przeczytałem wszystko co wiąże mnie z dr Orzechowskim o czym na stronach HUTNI napisałem, by upewnić się, że nie wykraczam poza pewne granice i nie naginam faktów. Święty nie jestem i mam cięty język ale nie mijam się na cal z prawdą. Muszę jednak podkreślić – sam fakt, że o tym piszę jest jak sądzę największym problemem lecz nie zamierzam zaniechać lub zmienić formy dzielenia się z Wami tym, co się wokół moich prac dzieje. Mam do tego fundamentalne prawo. Mój mentor, prof. Włodzimierz Sedlak, napisał kiedyś zmęczony utarczkami z "uczonością":  "Żądam praw dla mojego doświadczenia albo precz; dyskretnie stanąć przed drzwiami zdarzeń, zdarzeń stanowiących treść mojego życia. Muszę i mam prawo zaproponować sobie sam model, celem wyjaśnienia sprawy." Nic dodać nic ująć. Na marginesie - tegoroczna Nagroda Nobla w fizyce została przyznana dla Francuza – Serge Harocha i Amerykanina – Davida Winelanda za „opracowanie fundamentalnych metod pozwalających mierzyć i manipulować pojedynczymi systemami kwantowymi”. Udało się im zmierzyć to, czego istnienie i znaczenie pierwszy raz na świecie zaproponował Włodek Sedlak, chłopak ze Skarżyska - jak sam o sobie mawiał. Całe życie poświęcił nie tylko na przerastającą współczesnych mu dziedzinę nauki jaką była bioelektronika, której podwaliny tworzył pierwszy na świecie, ale na sam fakt wieloletniego procesu przekonywania świata nauki do siebie i swojego warsztatu pracy. Niekonwencjonalny, rzetelny, otwarty i sprawiedliwy. Nigdy nie krył się pod naukowym garniturkiem, którego szarość w parze z wymownymi naroślami przed nazwiskiem, gwarantują spokój w naukowych drzemkach, snutych w zaciszu wygodnych gabinetów. Podziwiam Go za to, jak nikogo innego na świecie. Einstein, który pracował w podobnym stylu i badał te same zjawiska fizyczne, przy Nim to ledwie celebryta, który karierę zrobił jednym równaniem E=mc2, które jak znak towarowy kojarzy się z jego oczywistym geniuszem, a zarazem 99% z nas znaczenia tego równania nawet pobieżnie nie rozumie. To nic innego jak wzór na najwydajniejszą śmierć. Innego praktycznego zastosowania na razie dla niego nie znaleziono. Elektrownie atomowe nie mogą być doraźnym kontrargumentem, bo nie znamy pełnego bilansu ich funkcjonowania. Sedlak dał ludzkości coś skrajnie innego - podwaliny do zrozumienia istoty i mechanizmów życia. Mocno osadzone w realiach fizyki, chemii i biologii. Przeszedł prawdziwą naukową szkołę przetrwania, poruszając się samotnie w kwantowej teorii życia, jako katolicki ksiądz, w komunistycznym kraju. Był i na zawsze pozostanie WIELKI. Świat jeszcze nie wie, że będzie go wielbić. Wspomnicie moje słowa.

Wrzesień 2012 roku. Wszystko w tym miesiącu kręciło się wokół jednego hasła – Biskupin! Zaproszenie na XVII Festyn Archeologiczny w Biskupinie, wspólne warsztaty metalurgiczne z takimi ośrodkami badawczymi jak Państwowe Muzeum Archeologiczne w Warszawie czy Akademia Górniczo-Hutnicza w Krakowie, dla amatorskiego zespołu były prawdziwą nobilitacją. Dawały pierwszą poważną sposobność do pokazania naszego warsztatu pracy, technologii budowy pieca, preparacji rudy i samego wytopu. Przygotowania do wyjazdu pokrzyżowała niespodziewana zmiana terminu obrony prac dyplomowych Mateusza i Wojtka. Wypadła dokładnie na początku warsztatów i nic na to nie mogliśmy poradzić. Nasz harmonogram w pierwszych dniach września był napięty jak bęben turecki i każda godzina była wręcz na wagę... żelaza. Obrona poszła gładko, podnosząc morale drużyny na jeszcze wyższy poziom. Dostaliśmy skrzydeł albo jakby Pani Basia powiedzała „pałera jak ch** ! ”. Tak więc świeżutko upieczeni magistrowie inżynierowie dwojga kierunków, zamiast oblewać po obronie swoje dyplomy w klubie studenckim, wzięli się do pakowania samochodu i przyczepy. Mimo, że mój Defender przejechał wszystkie kontynenty wzdłuż i wszerz, po zapakowaniu go rudą, lessem, pniami drzew, węglem drzewnym, drewnem, naczyniami, narzędziami, a nawet meblami z „epoki”, z przypiętą przyczepą ciężko sapał w drodze do Biskupina. Wyruszyliśmy wieczorem, w składzie ja, Mateusz i Wojtek, dosłownie kilka godzin po ich obronie. Szkoda nam było czekać do rana, bo i tak mieliśmy dwa dni warsztatów „w plecy”. Na miejscu, po przywitaniu się z całą drużyną Kraala, w skład której wchodzili m.in. dymarze, kowale, brązownicy, dziekciarze, bezzwłocznie zabraliśmy się do pracy. Krok po kroku rozpoczęliśmy pełen cykl budowy „drewnianego” pieca. Pierwotnie zakładaliśmy budowę dwóch pieców połączonych w kaskadę „piec <-- generator gazu”, ale obcięty obronami chłopaków harmonogram, zmusił nas do wariantu budowy tylko pojedynczego pieca. Szept jak grom przetoczył się po osadzie – „nowi” budują drewniany piec do „wytopu” żelaza! Zainteresowanie jakie wywołaliśmy swoją obecnością i procesem budowy pieca rozpoczętym od obciosywania spróchniałego pnia, mobilizowało do pracy podwójnie. Niezliczone pytania jakie usłyszeliśmy od pierwszych chwil, były jak muzyka dla naszych uszu. Chętnie odpowiadaliśmy na nie, rozwijając przy okazji różne poboczne wątki związane oczywiście ze starożytnym hutnictwem Gór Świętokrzyskich. Ogólne zaskoczenie naszą propozycją budowy pieca mieszało się z prawdziwym zainteresowaniem, a czasami objawiało się swoistym oburzeniem. Po co budować drewniane piece, skoro można wymurować bez większych problemów piec dymarski z cegieł i wytopić w nim z powodzeniem żelazo? Pytanie nie pozbawione sensu, tym bardziej, że zadawane przez doświadczonych rekonstruktorów i rzemieślników, którzy nie byli gołosłowni i naprawdę potrafili tak produkować żelazo. Próba przekazania najważniejszej myśli przewodniej naszych prac rekonstrukcyjnych tj. stosowania narzędzi i technologii znanych kulturze przeworskiej, nie wszystkich przekonywała. Zrozumiałem wtedy, że tylko ŻELAZNE dowody będą liczyć się w podsumowaniu naszej pracy i teoretyczna dyskusja nie ma decydującego znaczenia. Czyż nie po to właśnie przyjechaliśmy do Biskupina? Pracowaliśmy więc dzień i noc, jedząc i śpiąc na zmiany pod gołym niebem mimo, że w nowiutkim obiekcie zlokalizowanym na terenie Muzeum Archeologicznego w Biskupinie mieliśmy przytulny pokój. Chodziliśmy tam okazjonalnie, najczęściej na śniadanie, które stanowiło w harmonogramie dnia swojego rodzaju wydarzenie towarzyskie. Życie jakie toczyło się podczas festynu, ludzie tam obecni, kapitalna atmosfera wyczuwalna na każdym kroku, przy każdym warsztacie czy kramiku, zauroczyły nas szczerze. Praca w takich warunkach to czysta przyjemność, choć słowo czysta w przypadku naszego warsztatu nie do końca jest odpowiednim terminem. Wiem z autopsji dlaczego z Łysogórami tak nierozerwalnie związane są barwy czerwona i czarna. (...) Na finiszu budowy pieca niespodziewana ulewa o mały włos nie pogrzebała całego przedsięwzięcia. Nasączony deszczem lessowy olbrzym podczas wypalania pnia niespodziewanie odchylił się niebezpiecznie od pionu i w ostatniej chwili udało nam się go uratować. Niestety odbyło się to nie tylko ze stratą dla jego pięknych zdobień ale i dla zwężki, która uległa lekkiemu odkształceniu, ujemnie wpływając na efekt końcowy wytopu. Właściwy proces redukcji rudy i upłynniania skały płonnej rozpoczął się trzeciego dnia rekonstrukcji. By uniknąć niepotrzebnych spekulacji, że podstawą sukcesu każdego dymarza jest odpowiednia ruda, zdecydowaliśmy się na dość ryzykowny krok i do preparacji wsadu użyliśmy tej samej rudy, którą stosowali nasi sąsiedzi z AGH. Nie eksperymentowaliśmy z nią nigdy wcześniej. Znaliśmy natomiast procentową zawartość tlenków żelaza i uznaliśmy to za wystarczający parametr. Dobraliśmy resztę komponentów tak, by proporcje krzemionki były optymalne dla procesu. Zmieliliśmy oczywiście rudę na proszek i po dodaniu zwykłego piasku zmieszanego z pyłem węgla drzewnego, korzystając z odrobiny mąki jako lepiszcza, ku uciesze obserwujących nas naukowców ulepiliśmy piękne "placki", które raz za razem pakowaliśmy do naszego pieca. Pomysł z użyciem mąki jak się okazało nie był naszym pionierskim rozwiązaniem i nie wywołał salwy śmiechu. Podobne techniki stosował w przeszłości W.Weker. Widział również jak robią to także inni, zagraniczni rekonstruktorzy. Choć jako lepiszcza mogliśmy użyć z powodzeniem jajek lub padliny, mąka wydawała się najłatwiejszym w dostępie i wyjątkowo wydajnym dodatkiem. Do preparacji kilkudziesięciu kilogramów „placków” użyliśmy jej raptem niecałe pół kilo. Jej zastosowanie, tak jak i dodatek pylastego węgla drzewnego, miało ten sam ważny wpływ na proces – usprawniało proces redukcji.
Preparacja wsadu nie była ostatnim zaskakującym naszych obserwatorów zabiegiem. Użycie drewna jako głównego paliwa do prowadzenia procesu początkowo wywołało lekkie uśmiechy, które na szczęście trwały króciutko, bo po pobieżnej analizie pracy pieca, ustępowały wyrazowi skupienia z lekkim niedowierzaniem. W zbudowanym przez nas piecu podawane umiejętnie drewno nie dość, że czyniło proces łatwiejszym w prowadzeniu, to jak się wszyscy mogli przekonać, zapewniało odpowiedni ciąg i wysoką temperaturę. Gaz drzewny, który po połączeniu z tlenem w sercu pieca płonął i huczał jak wspomagany dmuchawą, wyjątkowo jasnym płomieniem dawał obserwatorom wiele do myślenia. Szkoda, że nie daliśmy rady postawić obok już pracującego pieca kolejnego pnia. Wspomoglibyśmy proces produkcji gazu drzewnego uzyskanego podczas wypalania pnia na kolejny piec. Mimo wszystko nasz pojedynczy piec huczał aż miło. Zasypując go od góry węglem drzewnym, drewnem i „plackami” z odpowiednio spreparowanej rudy, podawaliśmy jednocześnie do jego dolnej części drewniane szczapy. Miechów oczywiście nie używaliśmy, bo bez nich piec działa świetnie i wszystkie zachodzące w nim procesy regulują się samoczynnie. Karmiliśmy go umiejętnie drewnem i węglem, prowadząc pierwszy z etapów produkcji żelaza – redukcję rudy. Mijały godziny, które upływały na dyskusji wokół procesów zachodzących w piecu, technologii budowy pieca i jej oczywistych analogiach obecnych w zabytkach pochodzących z odkryć archeologicznych. Jakże łatwym stało się stojąc obok naszego pieca, posadowienie w realiach technologicznych znajdowanej cienkiej polepy, kształtek/cegieł połączonych patyczkami, otworów dmuchowych o średnicy kilku, ale i też kilkunastu centymetrów. Jakże łatwo można było wytłumaczyć, dlaczego w odkrywanych piecach przylegająca bezpośrednio do kotlinki resztka obudowy szybowej nie zdradzała na swych ściankach, aż tak wysokiej temperatury jakiej się tam spodziewano i dlaczego nie była oblepiona żużlem. Problem powierzchni swobodnego krzepnięcia, wielokrotnie podnoszony jako kluczowy w badaniach nad starożytnym piecem kotlinkowym, a jednocześnie tak nierealny w dotychczas proponowanym modelu tegoż pieca, w tym rozwiązaniu okazywał się wręcz banalnym. Miałem wrażenie jakby w tej toczącej się godzinami rozmowie grający miarowo piec miał swój najważniejszy głos. Przecież jego istnienia nie można było tym razem pominąć i przemilczeć. (...) Pierwsza strużka żużla popłynęła do kotlinki w piątek nad ranem. Za nią kolejna i następna. Spływały raz za razem ku naszej uciesze wprost do kotlinki, dając kilkugodzinny publiczny pokaz dotychczas nie znanego nikomu etapu rekonstrukcji. W oczekiwaniu na Krzyśka Pęczalskiego i Sebastiana Murzynowskiego, którzy wyruszyli z Kielc by dołączyć do nas w celu udokumentowania procesu, spowolniliśmy bieg pieca i zdecydowaliśmy się zaniechać przekuwania tworzącej się w piecu łupy żelaza. Chcieliśmy delikatnie otworzyć piec nacinając go wzdłuż i zbadać jego pełny profil. Dokonaliśmy tego w sobotę rano, a każdy nasz ruch rejestrowały kamery i aparaty Krzycha i Seby. Przy poważnym naukowym gremium rozcięliśmy piec, odkrywając jego wnętrze. W centrum uwagi oczywiście znalazła się okazała kilkunastokilogramowa łupa, która zgodnie z naszymi oczekiwaniami zbudowana była z żużla i licznego, widzianego gołym okiem żelaza gąbczastego. Zanim zobaczyłem jej pełny przekrój wiedziałem, że proces powiódł się – obecność żelaza dymarskiego zdradzały snopy iskier lecące spod tarczy, gdy przecinałem łupę. Kilkukilogramowa bryła soplowatego żużla jaką wydobyliśmy z kotlinki nie była dokładnie tym, czego oczekiwaliśmy. Liczyłem, że uda się więcej żużla odprowadzić do kotlinki. Proces ten niestety został zaburzony uszkodzoną zwężką, która odkształciła się podczas awarii pieca, o której wspomniałam wcześniej. Nie wpłynęło to jednak na możliwość publicznego udowodnienia, że piec umożliwia swobodny spływ żużla do kotlinki i jego swobodne krzepnięcie. Piękny żużlowy klocek pokazywał to bezsprzecznie. Inną bardzo ważną cechą procesu jaką przedstawiliśmy przy tej okazji, był absolutny brak rudy żelaza w kotlince i w żużlu do niej spływającym. Mimo licznego węgla drzewnego i upłynnionego żużla w naszym procesie ruda nie przedostała się do kotlinki. Przy okazji podkreślilismy, że zaprezentowany przez nasz zespół proces preparacji rudy poprzedzający wytop i wiedza z czego składa się żużel wydobyty z kotlinki są dowodami że skład chemiczny żużla nie musi byc taki sam jak skład kopalnej rudy, której użyliśmy do przygotowania wsadu. Dowiedliśmy tego niepodważalnie. Fragmenty obudowy szybowej, które krążyły z rąk do rąk obecnych przy otwarciu pieca naukowców również zadziwiały - były wręcz identyczne jak te, znajdywane w pracach archeologicznych i można było śmiało nazwać je cegłami/kształtkami, jak czynili to dotychczasowi badacze. Wiedza w jakim procesie budowy pieca powstały, zmieniała jednak sposób postrzegania ich cech diametralnie. Całkowity brak drewna po trzonie pieca, uświadomił jak sądzę wyjątkowo mocno, trudno uchwytną myśl, jaką od początku starałem się zakorzenić w wyobraźni naukowców. Brak drewna w odkryciach archeologicznych nie jest wystarczającym dowodem na to, by twierdzić, że nie stosowano go w procesie budowy pieców i produkcji żelaza. Wszyscy przyglądający się otwartemu profilowi pieca mieli po raz pierwszy w historii właśnie taki dowód przed oczami. Jedynej rzeczy której nie mogli zbadać po prowadzonym procesie było drewno którego... nie było. Nie mogli jednak pominąc go w podsumowaniu, bo uczestniczyli w każdym etapie procesu i byli świadkami każdej czynności jaką przy tym wykonaliśmy - bez drewna proces nie powiódłby się. Dziękuję im przy okazji za to, że swoimi pytaniami i rzeczową dyskusją dali nam możliwość uzasadnienia każdego, nawet najdrobniejszego etapu procesu. Jestem wdzięczny również za to, że dali świadectwo naukowej dojrzałości, która mimo oporów środowiska badaczy starożytnego hutnictwa, zwyciężyła początkową niechęć do mojej teorii i naszego amatorskiego zespołu badawczego.

Październik, listopad i grudzień 2012 roku. Badania nad starożytnym hutnictwem schodzą na dalszy plan. Tragiczna śmierć mojego brata, śmierć teścia, choroby i problemy najbliższych uświadamiają mi jak wiele rzeczy dzieje się obok mnie, jak wiele rzeczy zaniedbuję i jak dalece jestem nieobecny w miejscach i chwilach, które przemijają bezpowrotnie. Badania metalograficzne wyprodukowanego żelaza, archeologiczne wątki materialnych dowodów na istnienie drewnianych pieców, spotkania i korespondencja z ciekawymi ludźmi są ledwie rozbłyskami w szarudze życia. Nawet taki honor dla naszego zespołu jakim były nagrody Marszałka Województwa Świętokrzyskiego przyznane dla Mateusza i Wojtka w tegorocznej edycji Talentów Świętokrzyskich, umknął gdzieś w natłoku zdarzeń. Tak samo jak ich start na studiach doktoranckich i rychłe posadowienie na dwóch pierwszych pozycjach w rankingu młodych doktorantów. Powinienem być z tego dumny. Jestem. Szczerze – jestem z nich dumny, jak nie wiem co. Choć jeszcze bujają w obłokach, wiem, że lada moment zejdą na ziemię i pokażą na czym polega prawdziwa pasja w nauce. Wierzę w nich, choc może za mało daję im o tym znać.


W nowy rok wchodzę z bogatym bagażem. Sukcesu nie da się pominąć, co najwyżej opozycja może chwilowo go przemilczeć. Pokazałem, że potrafię produkować żelazo w piecu, którego model zaproponowałem i w toku badań uruchomiłem w praktyce. Dokonałem tego publicznie i postawiłem swoją chorągiewkę na niezdobytym dotąd szczycie. Szukając w magazynach muzealnych odpowiedzi na kluczowe pytania, uspokoiłem swoje sumienie i spokojnie mogę powiedzieć, że badania archeologiczne i zgromadzone w nich zabytki nie podważają mojej teorii. Wręcz przeciwnie. Poznałem wielu wartościowych ludzi i poznałem się na kilku. Każdy z nich ma swój niepowtarzalny i wyjątkowy wkład w proces badawczy, którego fundament właśnie na czynniku ludzkim dwa lata temu postanowiłem posadowić. Udało się. Każda cecha ludzka, która wzięła udział w poznaniu niezbadanego na starcie obszaru badań, miała równie ważną siłę i przy tym zupełnie inny sposób oddziaływania. Czyż nie takie były pierwotne założenia Projektu HUTNIA? Mam nadzieję, że dostrzegacie to między wierszami.

Marcin Marciniewski