hutnia.pl

piecowisko

..."W nauce reflektować jedynie na tematy trudne, nie znane nikomu, ryzykowne, tajemnicze, zaszyfrowane, bez specjalistów i nie mieszczące się w podręcznikach. Jest wtedy emocja wielkiej przygody intelektualnej, emocja jedynego na szlaku."...

Włodzimierz Sedlak, "Życie jest światłem"


 
Po co starożytni zostawiali w środku piecowiska charakterystyczną uliczkę? Dla symetrii? Może chodziło o współzawodnictwo dwóch drużyn hutniczych i każdy stał jak na swojej bieżni, jak twierdzą archeolodzy? Ludzie zawsze współzawodniczyli, bo taka jest ich natura, ale żeby od razu tysiące pieców traktować jak niekończące się igrzyska? Po cóż stawiali piece ciasno, jeden obok drugiego lub wręcz wkopywali się w poprzednie. Jakie logiczne wytłumaczenie znalazła na te pytania nauka, a jakie ja  proponuję?

W kolejności stawiania pieców w zorganizowanych, dużych piecowiskach zgadzam się z archeologami. Pierwsze piece stały na górze, a po nich w dół, stawiano kolejne.  Mała dygresja - od dawna mówi się zwyczajowo "stawiać piec" . Nie słyszałem, by ktoś piec murował lub lepił.  Wracając do wątku - oczywistym jest również, że te w które się wkopano, powstały wcześniej. Doszukiwano się przy tym w układzie równoległych rzędów i symetrii w pracy.  Według mnie nie było to takie oczywiste, bo od pewnego momentu patrzyłem na hutnię z perspektywy układu "generator gazu - piec". Jeden mógł następować po, i przy drugim. Do niego zaś powinien przylegać następny etc. Proces ten przebiegal w lewym i prawym skrzydle odrębnie - oba oddzielała uliczka, o której napiszę później. Gdyby rozpatrywać piecowiska z klocami żużla nie wkopanymi w siebie, można by zaproponować przynajmniej kilka wariantów rozbudowy piecowiska w czasie. Łatwizna. Słabe punkty logiki, to wyjątki, które jak mówią inni, potwierdzają regułę. Skupmy się na piecowiskach z licznymi wkopanymi w siebie piecami. Odkryto takowe na stanowisku Nr 2 w Starej Słupii. Liczące 112 pieców , chyba jak żadne jest naszpikowane wkopanymi w siebie piecami. Trzeba jej się dobrze przyjrzeć, by odtworzyć prawdopodobną chronologię jego rozbudowy. Najważniejszym czynnikiem o którym należy pamiętać przy analizie jest fakt , że nie można było dostawić pieca do pieca, wkopując się w niego przed tym, jak w pierwszym z nich nie zastygł żużel. Spójrzcie na rysunek niżej i spróbujcie odtworzyć starożytną układankę przez pryzmat mojej technologii.

Rysunek zaczerpnięty z materiałów Muzeum Archeologicznego w Krakowie >>>

Rozwiązanie zagadki zamieszczę później - zostawiam ją na trochę tym, którzy lubią  solidnie wytężyć umysł. Podpowiadam - nie ma rozwiazania ostatecznego i należy na chronologię powstawania piecowiska spojrzeć przez pryzmat wielu zmiennych, w tym nie przerywania procesu.

Wtrące tutaj odniesienie do rekonstrukcji pieca wg K.Bielenina i śladów jakie moim zdaniem powinien zostawić na piecowisku. Kilka charakterystycznych elementów pokazuje poniższy rysunek.

 

Przeanalizowałem kloce żużla położone luźno, blisko siebie i wkopane w siebie. Na uwagę zasługuje kilka detali. Spróbujmy zastanowić się, który z wariantów wg. K.Bielenina stosowali starożytni hutnicy - z usuwaniem starego szybu pieca i budowy obok i na nim nowego, czy wykorzystywali do tego celu resztki fundamentu pozostałe po starym piecu?
Wariant pierwszy powinien pozostawić ślad w postaci odgarniętego placu pod budowę nowego pieca. Odległość od ruin starego powinna umożliwiać włożenie dłoni, by móc zbudować, wygładzić, uszczelnić nowy szyb. Zabieg czyszczenia placu pozostawiłby charakterystyczne przerwy między resztkami szybów.  Zabieg czyszczenia i wyrównywania placu jest tym bardziej zasadny, że ciężka i niezwykle krucha konstrukcja lessowego szybu posadowiona niesymetrycznie na luźnym rumoszu poprzednika, niechybnie zawaliłaby się lub przynajmniej popękała. Szkice, które zamieściłem wyżej intuicyjnie pokazują jak wyglądałyby takie resztki pieców w układzie piecowiska. Nigdzie w materiałach archeologicznych nie trafiłem na takowe. 
Wariant drugi jest mało przekonujący w założeniach - budowanie z wykorzystaniem ruiny poprzednika jakoś nie przemawia do mnie. Nie wyobrażam sobie, by posługując się prymitywnymi narzędziami udało się wkopywać w stary piec i jego kloc żużla zachowując jego nadziemne ruiny szybu tak, by można je wykorzystać ponownie. Nawet jeżeli potrafiono tego dokonać tnąc je jak tort ostrym nożem, to powinien zostać na tą okoliczność ślad w postaci podwójnie przepalonego fragmentu na łączeniach fundamentów pieców.  Zachowałby się charakterystyczny fragment w fundamencie nowego pieca. Nie natknąłem się w materiałach na taki mimo, że powinien powtarzać się setki razy na odkrytych przez archeologów piecowiskach. Niestety nie dysponuję materiałami źródłowymi i obserwując zachowania archeologów pewnie długo ich nie zobaczę. Bronią swojej pozycji wszelkimi sposobami. 

Po drewnianych piecach ślady wyglądałyby zupełnie inaczej. Po pierwsze byłyby mniej wyraźne, bo kołnierz lessowy nie ulegał przepaleniu. Po drugie - w miejscu zachodzenia na siebie kloców żużla po pierścieniu na styku dwóch pieców nie zostałby żaden ślad. Kołnierz nawet nie nagrzałby się porządnie, bo kloc żużla pod nim pochłonąłby ciepło do tego potrzebne zanim dotarłoby do kołnierza. Po trzecie - właśnie takie ślady znajdują archeolodzy.

Wracając do zasadniczego pytania - jaka była chronologia powstawania pieców i dlaczego były wkopywane jeden w drugi. Odpowiadam na pierwszą część pytania - piecowiska powstawały, według różnych kluczów działania dymarzy. Nawet na tej powyżej widać, jak różnił się warsztat po lewej, od tego po prawej. Generalnie nie było żelaznej zasady, że trzeba rzędami od lewej do prawej czy odwrotnie. Trafniejszym byłoby stwierdzić, że należało zachować ciąg technologiczny, a do dyspozycji było ograniczone pole działania. O czynnikach ograniczających je napiszę później. W bardziej poukładanych piecowiskach widać kapitalną linię, gdzie jak wężykiem od góry do dołu powstawały kolejne piece. Były też takie gdzie robiono to rzędami, kolejno od środka do zewnątrz i odwrotnie. Były też takie, które rozrastały się jak grafy, drzewka, etc. Nie można było zmienić tylko jednej zasady - wkopać się w pracujący piec. To możliwe było dopiero po zastygnięciu żużla. Po co więc to czyniono, komplikując sobie tym robotę? Dłubanie w dość twardym klocu to trudne zadanie. Powodem było ograniczone pole działania. Być może chcieli za wszelką cenę dostawić kolejny piec-generator, który wspomógłby proces w poprzedniku. Może właśnie dlatego tak uparcie wkopywali się w jego ciasnym sąsiedztwie. Szkoda było im zaprzepaścić procesów zachodzących w poprzedniku? Może zabiegali przy tym o ciepło żużla z poprzednich wytopów? Dostawienie do gorącego żużla nowego pieca, przytulenie się do jego podziemnego cielska, gorącego przez długie dni, dawało to, o co walczono w procesie nieustannie - ograniczenie strat ciepła. Na bilans cieplny paleniska pieca składał się dmuch powietrza zewnętrznego i straty cieplne obudowy szybowej i kotlinki. Mocno uogólniona zasada superpozycji w wydaniu starożytnym. Każdy przyrost temperatury lub zapobieganie jego utracie, były bardzo cenne dla powodzenia procesu. W jednym z pozostawionych po naszych eksperymentach dołku gorąco było przez ponad tydzień! Przekonał się o tym Krzysiek Bonar, który wsadzając do środka rękę po kawałek żużla, poparzył się. Wkopując się w taki dołek zyskiwano w nowopowstałym piecu ciepło, które na dzień dobry wywoływało porządany przepływ gazów. Wykorzystanie ciepła zmagazynowanego w ziemi to zagadnienia poruszane przez naukowców dopiero w drugiej połowie XX wieku. Starożytne termoakumulatory pracowały w Górach Świętokrzyskich na długo przed Chrystusem!

Wiatr również mógł wpływać na niewielkie odchyłki w zachowanym kierunku rozbudowy - kolejne piece mogły być dostawiane z korektą na zmieniającą się pogodę. Mogło takie zniekształcanie ciągów w piecowisku być dość uciążliwe, ale moim zdaniem radzili sobie z tym, wciskając później umiejętnie kolejne pnie, chociażby wkopując się w te, już wygaszone. Generalnie kierowano się tym, że ciepło gazów należało wykorzystać do napędzenia dmuchu, zarówno w piecu, jak i w generatorze. Jako ciekawostkę dodam, że przełomowe we współczesnej metalurgii, ogrzanie powietrza stosowanego do dmuchu w procesie wielkopiecowym, z temperetury otoczenia do 150 stopni Celsjusza, dało oszczędność 33% koksu!
Wspominając o wietrze, który się zmieniał - posadowienie na zboczu zwiększało prawdopodobieństwo, że najsilniej będzie wiało u góry i pod zbocze, a to raz - czyniło rozbudowę z grubsza przewidywalną, dwa - mogło dodatkowo napędzać piece. Podciśnienie na "krawędzi spływu" hutni, którymi były kominy pracujących na górze hutni pieców, też było wykorzystywane. Być może pomagali w tej aerodynamice jakimiś daszkami, osłonami, parawanami lub wykorzystywali naturalne przesmyki wiatru - trudno dziś o tym coś powiedzieć. Zostały ślady po słupach konstrukcji stawianych przy hutniach ale trudno je jednoznacznie interpretować.

Podczas eksperymentów jakie przeprowadziliśmy na Bukówce i w Jeleniowie, najcięższe piece, przenosiliśmy za pomocą przymocowanych do nich drewnianych belek. Pozwalało to na  wygodne i precyzyjne umieszczanie kloców drewna w dokładnie zaplanowanym miejscu. Dziś mogę zaryzykować stwierdzenie, że piece starożytnych hutników nie były aż tak olbrzymie jak te, które w kolejnych próbach budowaliśmy latem. Jeżeli miały wysokość około 2 m, średnicę rzędu 90 cm i były wydrążone w środku, to po doraźnym zamontowaniu w ich górnej części poprzeczki umożliwiającej podniesienie pnia, mogły być w taki sposób transportowane na swoje miejsce w piecowisku. Spróbujcie zaproponować lepszą metodę przeniesienia pnia wśród innych stojących tak, by bez szkody dla pozostałych posadowić go nad przygotowanym dołkiem. Nie widzę innego sposobu Ograniczeniem była tylko waga zestawu "pień plus poprzeczka". Im dłuższa poprzeczka, tym cięższa. Tym bardziej się uginała, tym trudniej nią było manewrować. Szerokość każdego ze "skrzydeł" piecowiska mogła być ograniczona właśnie takimi parametrami. Uliczka zaś pozwalała na wejście w środek i manewrowanie z podwieszonym klocem. Na marginesie  - popatrzcie na zamieszczone poniżej fotki. Proszę o subiektywną, wewnętrzną ocenę. Czy bardziej przypominają Wam  miejsce, w którym były niegdyś wymurowane gliniane lub lessowe piece, czy widzicie ślad po wbitych klocach drewna? Jeden obraz wart więcej, niż tysiąc słów.

 

Fotografie zaczerpnięte z materiałów  Muzeum Archeologicznego w Krakowie.

Kształt piecowisk i metoda pracy w niej dają kolejny logiczny aspekt technologii. Rola uliczki nie ograniczała się do traktu, którym transportowano piece. Umożliwiała doglądanie i bieżącą konserwację pieców w trakcie procesu. Przepalające się w ostatniej fazie, wymagały doraźnych napraw za pomocą polepy. Trzeba było dostarczać do nich paliwo w postaci drewna.

Sięgając zaś do początkowej fazy organizacji piecowiska - jego karczowania. Czyż nie łatwiej jest wycięte drzewa zciągać w dół, po zboczu?

Jeszcze jedno spostrzeżenie - czy posadowienie piecowisk na zboczach i pozostawienie między nimi uliczki nie mogło być spowodowane przemyślanym odwodnieniem warsztatu przy opadach deszczu? 

Jestem przekonany, że organizacja piecowiska miała kilka wytycznych i starożytni dymarze świadomie je realizowali. To był prawdziwy kombinat z wieloma świetnie przemyślanymi procesami.

Marcin Marciniewski